czyli ostatnio przeczytałam książkę.

wtorek, 30 grudnia 2014

131. Diet coaching - Urszula Mijakoska

06:00 Posted by Kasia No comments
Generalnie, jestem za tym, żeby ksiażki były pisane o rzeczach, na których autor danej pozycji się zna. A przynajmniej, jak się nie zna, żeby zaznaczył to wyraźnie i nie aspirował do miana wyroczni "bo u mnie działa". Bawią mnie podróżniczki z chyba nie do końca zaleczonym ED, nauczające, jak (nie) jeść, blogerki modowe opowiadające o materiałach i historii ciuchów,

Czasem bywa jednak tak, że pomimo skończonych studiów w danej dziedzinie, człowiek ma nikłe pojęcie na jej temat, a brak wykształcenia w innej, nie przeszkadza w wypowiadaniu się na jej temat z sensem. I takim kombajnem jest autorka niniejszej książki. Absolwentka kierunku Żywienie człowieka , która ukończyła studia w latach 80 i na ówczesnym poziomie wiedzy pozostała, zadziwiająco dobrze radzi sobie z tematyką psychologii odchudzania. Szkoda tylko, że pseudozalecenia dotyczące odżywiania zajmują jakieś 75% książki.

Jeśli poszukujemy książki, która rozjaśni nam trochę mechanizmy warunkujące proces odchudzania, chcemy nauczyć się panować nad swoimi zachciankami poprzez zrozumienie ich przyczyn - ta książka jest z pewnością świetnym wyborem. Pytanie tylko, czy dwadzieścia parę złotych to odpowiednia cena za 40 stron mniej lub bardziej przydatnych porad z zakresu psychologii. Bo tyle właśnie kupując "Diet coaching" dostajemy. Pozostałe strony wypełnia bełkot namawiający do ograniczenia ilości zjadanego mięsa i produktów zwierzęcych do minimum i demonizujący tłuszcz. Cukier jest zły, śmiercionośny wręcz, ale owoce super - tego typu złote myśli serwuje cztelnikowi autorka książki.

Parę ciekawych i pożytecznych rzeczy z tej lektury wyniosłam, ale gdybym miała po raz kolejny podjąć decyzję, na pewno bym tej książki nie kupiła. Nie warto. Lepiej poszukać w bibliotece, wypisać sobie najważniejsze punkty, na dwóch kartkach A4 powinny się zmieścić, i oddać. Inaczej będzie tylko leżeć i zbierać kurz, bo nie jest o pozycja, do której chce się wracać, aby coś sobie odświeżyć, przypomnieć. Ot, takie czytadło na raz, do przeczytania z dużą dozą dystansu i krytycznym okiem.

2/5

poniedziałek, 29 grudnia 2014

130. Worek kości - Stephen King

13:43 Posted by Kasia No comments

To jest spojler.

Przykro mi bardzo, ale nie powstrzymam się, muszę z siebie wylać cały jad, jaki wyprodukowałam, czytając ten twór, muszę, bo inaczej się uduszę.

Jak nie King, panie, no po prostu jak nie King.

Zaczyna się dosyć nietypowo. Młoda mężatka, jak się później okazuje, we wczesnej ciąży, dostaje wylewu podczas zakupów i umiera. Jej mąż, główny bohater Worka nie radzi sobie najlepiej z jej śmiercią, a co najgorsze, traci kompletnie umiejętność pisania. Każda próba napisania czegokolwiek kończy się dusznościami, wymiotami i szeroko pojętym dyskomfortem. Przypadłość ta jest dosyć kłopotliwa, bo bohater jest pisarzem.

W tym momencie jeszcze nie jest źle, akcja jakoś kula się do przodu, jeszcze chce się to czytać. Potem bohater wyjeżdża do domku letniego, w którym zwykł spędzać wakacje ze swoją zmarłą małżonką, spotyka tam młodziutką, samotną matkę, której zły teść pragnie odebrać trzyletnią córkę, postanawia pomóc dziewczynie... I się zaczyna.

Zaczyna się paręset stron bezbrzeżnej nudy. Bohater zakochuje się (szkoda tylko, że nie tym organem, co trzeba), gada z duchami, dziarski dziadunio próbuje go zabić, a mała córeczka wybranki serca byłego pisarza okazuje się mieć zdolności paranormalne, więc we śnie spacerują sobie z bohaterem po jarmarku AD 1900 coś tam. To nawet ma potencjał, z tego dałoby się zrobić coś interesującego. A czyta się to źle, niechętnie i o wiele zbyt długo.

Z kolei ostatnie sto stron to popis "ile akcji da się upchnąć w samą końcówkę książki" i niepohamowana rewia następujących po sobie obrzydliwości. Mamy więc odstrzelenie lewej części głowy młodej matce, zbiorowy gwałt opisany z taką dokładnością, że brzmi trochę jak fantazja autora, topienie kolejno małej dziewczynki i czarnego chłopca oraz zalewanie ponad stuletnich szczątków ługiem. A koniec końców okazuje się, że zgwałcona i zabita kobieta mści się z zaświatów za śmierć swojego syna i od ponad stu lat opanowywała umysły mieszkańców wioski i kazała im zabijąc dzieciaki o imionach zaczynających się na K. Tylko te. Aha, no i ten duch zabił też żonę bohatera, bo dziecko, które nosiła, miało mieć na imię Kia.

Nawet nie wiem, jak to skomentować. Serio, nie jestem w stanie. Po wielu autorach spodziewałabym się takiej rewii złych pomysłów, ale nie po Kingu. Oczywiście, każdemu może czasem nie wyjść, ale czy trzeba to koniecznie publikować?

Serdecznie nie polecam tej części twórczości mistrza horroru. Najzwyczajniej w świecie szkoda czasu na te bzdety.

2/5

środa, 26 listopada 2014

129. "The Divergent" - Veronica Roth

19:25 Posted by Kasia 1 comment
Divergent, czyli Niezgodna. Gdzieś, kiedyś obiła mi się o uszy, że niby do Igrzysk podobna, że dobra i  ogóle, że warto. Może to mnie i zachęciło, ale nie jakoś przesadnie, ot na tyle, żeby w momencie wypatrzenia zacnej promocji na Amazonie posłać ebooka na Kundelka.

Od tego momentu minęło trochę czasu, książka swoje przeleżakowała, aż w końcu, pod wpływem igrzyskowego głodu, to właśnie ją wybrałam na czas nieprzesadnie pasjonującego wykładu. Nadal z pewną dozą nieufności.

Okazało się, że jestem przewidywalna do szpiku kości. Że wystarczy dać wrzucić do książki antyutopię, przyprawić lekko irytującą główną bohaterką, a ja się rzucę na ten soczysty kąsek i wciągnę się w niego bez pamięci. I będę przeżywała, oj będę przeżywała bardzo.

Tak jak w Igrzyskach Śmieci, mamy w Niezgodnej do czynienia ze światem przyszłości. Tak jak w Igrzyskach, ludzie są w tym świecie podzieleni na coś w rodzaju dystryktów, w tym wypadku nazywa się to frakcjami (tłumaczenie własne, czytałam po angielsku). Tak jak w Igrzyskach, każda frakcja pełni w społeczeństwie określoną rolę. Różnica jest taka, że dostarczają one nie dobra materialne, jak węgiel, czy żywność, lecz cechy charakteru - odwagę, zgodność, szczerość, inteligencję i bezinteresowność. Tak jak w Igrzyskach, główna bohaterka zostaje wrzucona w działającą od wielu lat machinę, przemielającą kolejne pokolenia młodych ludzi i tak jak w Igrzyskach, zakłóca ona pracę działających niezawodnie trybików.

Jak już mówiłam, przewidywalna do bólu.

A jednak coś w Niezgodnej było dla mnie inne. Nie wczuwałam się do końca w dramaty (i uniesienia) głównej bohaterki. Dla mnie w tej książce głównym bohaterem jest społeczeństwo. Bo jakby nie patrzeć, pomysł nie jest tak do końca głupi. Podzielić ludzi pod względem ich charakterów, przydzielić im na tej podstawie rolę w systemie, czemu nie? Nie jest to przecież Panem, nie wysyła się tu dzieci na rzeź, może i jest to jakieś pranie mózgu, ale czy tak bardzo szkodliwe?

Okazuje się, że tak. Im dalej w lekturę, tym bardziej państwo przypominające dzieło lekko sfiksowanego control-freaka zmienia się w pełnoprawną antyutopię. I nawet rzeź jest, no bo jak to tak, antyutopia bez rzezi?

I choć dostrzegam te wszystkie, ekhm, inspiracje dziełem Collins i odrobinę mnie one deprymują, nie mogę odmówić Niezgodnej, że poruszyła mnie bardzo mocno. Wciągnęła mnie ta książka i pewnie niedługo zabiorę się za jej kolejne części. W niektórych przypadkach rozum w starciu z sercem nie ma szans, to zdecydowanie jedna z tych sytuacji.

4/5 

czwartek, 17 kwietnia 2014

128. "Taniec ze smokami cz. I" - G. R. R. Martin

23:04 Posted by Kasia No comments

Zabierając się za "Taniec ze smokami" byłam pewna, że pod koniec ciężko mi będzie napisać jej recenzję. Saga Pieśń Lodu i Ognia zawsze była dla mnie pod tym względem problematyczna, za każdym razem trzeba było kluczyć, uważać, żeby nikomu nie podsunąć zawoalowanego spojlera. Sprawę utrudniał fakt, że już samo wspomnienie, kto do danej części dożył, zdradzało za dużo, bo głównie na ubijaniu kolejnych bohaterów zwroty akcji w książkach Martina polegały.

No i fakt, mam problem z napisaniem czegokolwiek, ale bynajmniej nie jest to związane z nadmiarem wątków do opisania. Niestety, w pierwszej części piątego tomu sagi nie dzieje się nic zapierającego dech w piersiach. Jedyny przebłysk jakiejkolwiek akcji pojawia się w kontekście historii rodziny Targaryenów, efektowny, ale jak to na przebłysk przystało, krótki. Książka ciągnie się w nieskończoność, nudna, a Czytelnika trzyma przy niej tylko nadzieja, że w końcu coś się zadzieje. Jak już wspomniałam, daremna.

Poza tym, wszystko jest jak zwykle. Książka jest nieprzyzwoicie gruba, Martin jest Martinem, jego irytująca maniera wprowadzania kluczowych zwrotów akcji z werwą godną opisu niedzielnego obiadu u ciotki również trzyma się dobrze. Nie da się powiedzieć, że ta książka jest zła, bo facet naprawdę umie pisać. Jest "tylko" przeraźliwie nudna i zniechęcająca po sięgnięcie po drugą część. A to można od biedy uznać za zaletę, bo jest ona jak na razie częścią ostatnią, a autor chyba sam się swoją opowieścią znudził, bo do kontynuowania jej raczej się nie pali.

Nie będę się rozwodzić nad tym, czy "Taniec ze smokami" to pozycja godna polecenia. Jak ktoś przeczytał poprzednie tomy, to sięgnie i po ten, bo ciekawość nie da mu spokoju. I taki jest problem z Martinem - mimo że czasami po prostu Ci się nie chce, to jak już zaczniesz, to czytasz do końca. No bo jak to tak, nie dowiedzieć się, jak to się wszystko skończy?

3/5
7/10

piątek, 28 marca 2014

127. "Świat według Clarksona" - Jeremy Clarkson

17:30 Posted by Kasia No comments
Założenie było takie, że przeczytam tę książkę w oryginale. Będąc zaznajomioną w podstawowym stopniu z Top Gear i Clarksonem, znając trochę jego cięty język, obawiałam się, że tłumaczenie odbierze cały urok pierwszej części zbioru jego felietonów.

Niestety, lub stety, życie często weryfikuje nasze plany. W moje wmieszało się za pośrednictwem promocji na Woblinku, której nie mogłam się oprzeć i nabyłam cztery ebooki, w tym Clarksona, za zawrotną sumę 39,60zł.

W związku z wcześniejszymi postanowieniami, podeszłam do tej książki lekko uprzedzona. Cały czas nie do końca świadomie wypatrywałam oznak, że coś jest nie tak, że tłumacz schrzanił swoją robotę, a ja zrobiłam na tej transakcji najgorszy interes miesiąca. Ale pod koniec nawet moje uprzedzenia musiały skapitulować. Trzeba to powiedzieć wprost - Clarkson jest po prostu dobry.

Oczywiście, przypuszczam, że po angielsku czytałoby mi się go równie dobrze, jak nie lepiej (ale pewna tego nie jestem, bo jednak pewne zabawy językowe trudno jest zrozumieć, nie będąc głęboko zanurzonym w kulturze brytyjskiej, a w wersji polskiej przynajmniej są przypisy). Ale przede wszystkim cieszę się, że w ogóle tę książkę przeczytałam. Jest przezabawna, wiele razy podczas lektury nawet nie tyle uśmiechałam się pod nosem, ale parskałam śmiechem. Pełne humoru utyskiwania Clarksona na "Jego Blairowskość" przetykane są sporo poważniejszymi rozważaniami na tematy pokroju wirusa eboli, co razem daje czytelnikowi przepyszną mieszankę, którą pożera się w mgnieniu oka.

Pierwszy raz przeżyłam sytuację, w której niezauważenie minęło mi 15% książki. Serio, serio.

I choć nie zrezygnuję z dążenia do przeczytania Clarksona w wersji oryginalnej, tej lektury nie uważam absolutnie za straconą. Ubawiłam się przy niej setnie i mogę ją z czystym sumieniem polecić każdemu, kto lubi humor doprawiony sporą ilością ironii oraz dystansu do siebie własnego kraju.

A najgorszym interesem marca pozostaje zakup "Zombies, Run! 2" na Google Store. Do dzisiaj nie rozumiem, jak się tego dziadostwa w ogóle używa.

9/10
5/5

poniedziałek, 24 marca 2014

126. "Arabska żona" - Tanya Valko

20:25 Posted by Kasia No comments

Nie była to ksiażka łatwa. Wciągnęła mnie bez pamięci i choć kolejne strony były coraz bardziej przykre, pożerałam je z niesamowitą szybkością.

Trochę to tempo było zadziwiające, bo tak naprawdę, ciężko obiektywnie stwierdzić, co właściwie w tej książce przyciąga. Nie jest to na pewno sposób narracji, który omal nie sprawił, że odłożyłabym ją po pierwszych kilku stronach. Nie dość, że cała historia opisana jest w pierwszej osobie, to jeszcze styl tych wyznań sprawia wrażenie, jakby pisała je nastolatka. Bije z nich pewnego rodzaju naiwność, trudna w zdefiniowaniu, ale dosyć mocno kontrastująca z treścią lektury.

Ta zaś przedstawia mocno przygnębiający obraz kobiety, która z bajki stopniowo spadała do piekła, ale niestety, zdaje sobie z tego sprawę zdecydowanie za późno. Przez swoje własne błędy przeżywa cierpienie, które trudno sobie nawet wyobrazić, a jeszcze trudniej o nim czytać.

Właśnie to stopniowe pogrążanie się bohaterki zdaje się być powodem, dla którego "Arabska żona", mimo mało lotnej narracji, jest lekturą tak wciągającą. Mimo że właściwie od pierwszych stron czytelnik czuje, co się święci, cały czas gna go ciekawość, czy, a jeśli tak, to jak, mąż głównej bohaterki pokaże pazury. Jak się to wszystko kończy, nie zdradzę. Naprawdę, warto tej książce poświęcić kawałek swojego czasu, przenieść się na chwilę do parnej Libii i przekonać się, czy naprawdę miłość jest w stanie zwyciężyć wszystkie przeciwności.

8/10
4/5

sobota, 22 marca 2014

125. "Gogol w czasach Google'a" - Wacław Radziwinowicz

18:24 Posted by Kasia No comments
"Gogol w czasach Google'a" to zbiór felietonów autorstwa reportera Gazety Wyborczej, którego chwalą, że Rosję zrozumiał. Nie wiem, czy tą książką próbował ją wytłumaczyć także swoim rodakom, jeśli tak, to okazałam się na nauki wyjątkowo odporna. Mam wręcz wrażenie, że im dalej byłam z lekturą, tym Rosję rozumiałam mniej.

Jest i śmieszno i strasznie. Śmiech wywołują naleciałości pozostałe po czasach słusznie minionych, które w tym kraju doprowadzone są do granic absurdu. Co tam malowanie trawy przed wizytą dygnitarza państwowego, w Rosji za wizytującym wioskę prezydentem wiezie się ciężarówką dwie zastępcze Łady, na wypadek gdyby niedobudowana droga pokonała auto głowy państwa. Bawi też niezwykła kreatywność Rosjan i ich niezawodne poczucie humoru.

To poczucie humoru jest chyba odruchem obronnym, który pozwala przetrwać w tym dziwnym kraju. Rosjanie nie mają łatwo - wszechobecna korupcja, bezwzględna władza i przytłaczająca bieda towarzyszą im na co dzień. Ta strona kraju jest opisana w "Gogolu" najszerzej.

Zbiór felietonów Radziwinowicza to przygnębiająca lektura, ale pozwala sporo dowiedzieć się o życiu codziednnym w kraju, który w dzisiejszych czasach jest na ustach większości świata. Warto ją przeczytać i nie jest to lektura męcząca.

7/10
3/5

sobota, 8 marca 2014

124. "Wołanie kukułki" - Robert Galbraith

21:58 Posted by Kasia No comments
Kim jest Robert Galbraith, wie chyba każdy. Nie wiadomo właściwie, po co był autorce słynnych przygód młodego czarodzieja pseudonim, skoro na tylnej okładce wypisano jak byk, kto zacz.

Ale mniejsza o autora, przejdźmy do samej treści. Jak to zwykle w kryminałach bywa, wszystko zaczyna sie od śmierci. Umiera nie byle kto, bo światowej sławy supermodelka, spadając z balkonu swojego luksusowego apartamentu. Trzy miesiące później do Cormorana Strike'a, podrzędnego detektywa i byłego żołnierza, zgłasza się brat zmarłej. Nie wierzy w to, że gwiazda popełniła samobójstwo i prosi weterana o pomoc w odnalezieniu rzekomego zabójcy siostry.

No i się zaczyna. Przesłuchiwanie kolejnych świadków, kursowanie pomiędzy błyszczącym światem celebrytów, zwracających się do siebie per "Kochanie" i ludźmi, którzy egzystują na samym dole drabiny społecznej. Powoli, po kawałku, Cormoran składa w całość historię feralnego wieczoru, a czytelnik niczego się nie domyśla. Na końcu okazuje się, dlaczego.

Ano dlatego, że rozwiązanie, najprościej rzecz ujmując, nie trzyma się kupy. Mimo że Rowling ustami swojego bohatera składa wszystkie wydarzenia w jedną całość, wystarczy chwilę się zastanowić, żeby dostrzeć luki w jej pomyśle. Luki podstawowe i tym samym jednoznacznie wskazujące, że pomysł powinien pójść do odstrzału. Ale nie poszedł, szkoda.

Szkoda, bo mimo tej gafy, "Wołanie kukułki" jest bardzo przyjemną książką. Wprawdzie czytelnikowi nie grożą z jej powodu nieprzespane noce, ale kolejne strony przewraca się z przyjemnością. Jest wiele rzeczy, nad którymi autorka musi jeszcze popracować, jeśli na dłużej chce osiąść w kryminałach, ale start ma bardzo dobry. Gdyby tylko nie to zakończenie...

8/10
4/5

wtorek, 25 lutego 2014

123. "Świat według Garpa" - John Irving

20:43 Posted by Kasia No comments
Nie da się tej książki opowiedzieć. Trudno też ją jednoznacznie ocenić. Po mistrzowsku splatając ze sobą wątki obyczajowe, karytkaturę i sporą dawkę wulgarności, Irving stworzył powieść, która wciąga czytelnika, w gruncie rzeczy, nie wiadomo z jakiego powodu.

Bo ot, niby taka sobie zwykła historia rodzinna. Matka - pisarka, ojciec z grubsza pomijalny, syn z grubsza normalny. Najpierw pisarz opowiada historię z jej perspektywy, potem niepostrzeżenie przechodzi do syna i jego rodziny. Wszystkich ich, przez okres całego życia, otacza brzydota. Brzydcy w tej książce są ludzie i zwierzęta, śmierć jest zawsze tragiczna, a żądza bezlitośnie karana.

Świat według Garpa jest miejscem pociągającym, choć nie w sposób do jakiego chcielibyśmy się przyznać. A po zakończonej lekturze zostawia w nas takie nieuchwytne coś, czego wprawdzie nie umie się nazwać, ale wie się, że zdecydowanie, było warto poświęcić tej książce czas.

10/10
5/5

środa, 12 lutego 2014

122. "Necrosis. Przebudzenie" - Jacek Piekara

21:04 Posted by Kasia No comments
Fascynująca to była książka. Ani to zbiór opowiadań, ani powieść - kolejne "części" noszą nazwę rozdziałów, ale tak naprawdę, powiązań między nimi pozwala czytelnikowi Piekara się domyślić dopiero w połowie książki. Mimo tego zabiegu, tego, że przez większą część lektury, nie mamy tak naprawdę pełnego oglądu na to, co właściwie czytamy, to wciąga. Wciąga okrutnie.

Mamy tu wszystko, czego fascynat fantastyki może zapragnąć - są wiedźmy i czarownice, są księżniczki i krwawe rozstrzygnięcia rodowych waśni, są wreszcie ożywające rzeźby i portrety. A to wszystko opisane z lekkością i polotem. No miód, malina. Nie jest to może zapierające dech w piersiach arcydzieło, ale kawałek dobrej literatury rozrywkowej. Taki książkowy pop w wersji niekompromitującej.

I tylko jedno pytanie przerywa tę litanię zachwytów - gdzie, do cholery jest druga część? Miała być podobno w okolicach roku 2009. Piekara zdaje się kompletnie nie przejmować czytelnikami, oczekującymi kontynuacji losów swoich ulubionych bohaterów. To zniechęca do sięgania po jego książki, należące do cykli, których nie dokończył. Zniechęca, dodam, bardzo skutecznie.

Warto zatrzymać sobie "Necrosis" w pamięci i sięgnąć po nie, kiedy (jeśli?) autor zdecyduje się dokończyć ten cykl. Przyjemnie się to czyta, ale poczucie niedosytu, które ta książka pozostawia, jest dosyć irytujące.

8/10
4/5

poniedziałek, 10 lutego 2014

121. "Nutria i Nerwus" - Małgorzata Musierowicz

20:05 Posted by Kasia No comments
Długo mi zajęło ponownie zabranie się za dziesiąty tom Jeżycjady. Akcję powtórki całej serii zaczęłam półtora roku temu, przez pierwsze dziewięć tomów przeleciałam jak burza, a po nich nastąpiła długa przerwa. Jednak jak już usiadłam do "Nutrii...", to wszystko było jak zwykle, jak wszystkie inne tomy autorstwa Musierowicz, połknęłam ją w jeden dzień.

Bo te książki mają to do siebie, że bardzo lekko się je czyta. Nie zawsze mówią o sprawach radosnych, w tym tomie na przykład czytamy o tragicznej historii miłosnej z cyklu "ona go nie chce", która kończy się bolesnym spotkaniem pierwszego stopnia z jadącym tramwajem i w konsekwencji, poważnym naruszeniem granatowego Cinquecento. Potem pojawia się wątek stalkingu (choć na początku lat 90. ubiegłego wieku było to jeszcze raczej swojsko brzmiące prześladowanie), choroba dziecka i matczyne nerwy. Raczej mało optymistyczny misz masz, a jednak opisany z charakterystycznym dla Jeżycjady ciepłem i mimo wszystko, tchnący pogodą ducha.A w tym wszystkim główną rolę gra Natalia. Zwykle najmniej absorbująca z Borejkówien, po wysunięciu się na pierwszy plan zdecydowanie zyskuje, dopiero teraz mamy pełny wgląd do jej wnętrza i tego, co się tam dzieje.

Lektura Musierowicz jest chwilowym powrotem do dzieciństwa. Raz jest przyjemniej, kiedy indziej trochę mniej, ale zawsze jest to powrót przyjemny i pozostawiający w człowieku mnóstwo ciepła.

7/10
3/5

poniedziałek, 3 lutego 2014

120. "Bolało jeszcze bardziej" - Lidia Ostałowska

21:26 Posted by Kasia No comments
Kilka reportaży. Każdy inny. Łączy je tylko jedno - wszystkie opisują życie ludzi na terenie Polski, poza tym nic. Bo co historia Paktofoniki może mieć wspólnego z  życiem rodziny, w której metodami antykoncepcji są aborcja i zabijanie noworodków? Albo żydowskie konotacje w wojnie łódzkich klubów z kazirodczym związkiem córki z ojcem, z którego rodzi się dziecko?

Nie są to historie radosne, nie są nawet optymistyczne. Pokazują nasz kraj ze strony, której nie znaliśmy, albo na co dzień za bardzo znać nie chcemy. Poza jednym wyjątkiem, opisują miejsca i sytuacje, z których nie ma ucieczki, ludzi, którzy albo nie chcą albo nie mogą zmienić swojej sytuacji.

A nawet ten jeden wyjątek, który powinien być światełkiem w tunelu, nie pokazuje radości z sukcesu. Skupia się na cenie, którą trzeba za niego zapłacić.

"Bolało jeszcze bardziej" to popis polskiej martyrologii XXI wieku. Nie jest dobrze, nie może być, tu jest Polska i tu się cierpi. Nie jest to lektura przyjemna, ale są momenty w życiu, kiedy takie opowieści są człowiekowi potrzebne. I w takim momencie zbiór reportaży Ostałowskiej jest dobrym wyborem, bo autorka pisze dobrze, więc przez jej książkę nie brnie się w sposób szczególnie uciążliwy. Tematyka jest ciężka, sama lektura już niekoniecznie.

7/10
3/5

środa, 29 stycznia 2014

119. "Uczta dla wron. Sieć spisków" - G. R. R. Martin

14:29 Posted by Kasia No comments
"Pieśń Lodu i Ognia" to seria, którą trzeba pokochać, inaczej nie ma szans na przebrnięcie przez grube tomiszcza opowiadające o Lannisterach, Starkach i innych postaciach stworzonych przez Martina. Z tomu na tom książki stają się coraz dłuższe, coraz bardziej zagmatwane, a liczba bohaterów nieustannie się zwiększa. "Uczta dla wron" z powodu ogromnej objętości została podzielona na dwa tomy. Pierwszą część oceniłam w tym poście, wczoraj skończyłam lekturę drugiej. W tym momencie pojawiło się ważne pytanie "i jak?", na które do dzisiaj nie potrafię znaleźć jednoznacznej odpowiedzi.

Lubię Martina, nawet bardzo. Rzecz, która wiele osób odstrasza w jego twórczości, czyli prowadzenie akcji z perspektywy różnych postaci, dla mnie jest rozwiązaniem genialnym, które pozwala na patrzenie na przedstawione w ksiażce sytuacje z wielu różnych perspektyw. Po lekturze pierwszej części tego tomu spodziewałam się, że "Sieć spisków" będzie mówiła o bohaterach, których zabrakło w "Cieniach śmierci", ale nie. W posłowiu autor wyjaśnia, że ich losy zostaną wyjaśnione dopiero w kolejnym tomie, który dzieje się w tym samym czasie. W tym momencie po raz pierwszy poczułam lekką irytację kreatywnością Martina - cztery książki mówiące o tym samym okresie czasu to jednak trochę za wiele.

Ważniejszym zarzutem wobec "Sieci spisków" wydaje się jednak to, że praktycznie nic się tu nie dzieje. Na palcach jednej ręki można policzyć sytuacje, w których faktycznie zdarzyło się coś istotnego, znacząco zmieniającego sytuację. Resztę stron wypełniały opisy podróży, rozmów i walk, robiące wrażenie, no ale ileż można.

Owszem, książka mnie wciągnęła, nie mogę zaprzeczyć. Jednak po zakończeniu jej poczułam się trochę oszukana. Kolejne kartki przewracałam w oczekiwaniu na coś, co mnie zaskoczy, na zwrot akcji, ktory prawie nigdy nie dochodził do skutku. Mam wrażenie, że tym razem Martin mnie zawiódł, choć zrobił to w swoim stylu, co oznacza, że był to zawód stosunkowo przyjemny w lekturze.

7/10
3/5

wtorek, 14 stycznia 2014

118. "Między wariatami" - Marcin Meller

20:51 Posted by Kasia No comments

Marcina Mellera "znam" z cotygodniowych spotkań w sobotę o 12. Siadamy tak sobie po dwóch stronach telewizora, on mówi, rozmawia ze swoimi goścmi, ja słucham i czasami się śmieję, a czasami zamyślam. Zawsze wzbudzał we mnie sympatię, bo inteligentny i w dyspucie okrzesany.

W "Między wariatami" dziennikarz daje się poznać z innej strony. Nie jako siedząca w studiu gadająca głowa, ale korespondent wojenny, student historii, zaangażowany politycznie młody człowiek. Tematyka felietonów jest różna, od opowieści z ogarniętych wojną terenów Jugosławii, czy Czeczenii, poprzez rozważania na temat rodzicielstwa i roli mężczyzny w dzisiejszym świecie, aż do relacji z naszego polskiego piekiełka, w którym jeden na drugiego pluje.

Marcin Meller nie pluje. Opisuje i ocenia sytuacje, zjawiska, a nie konkretnych ludzi. O rodzinie pisze z miłością, a do samego siebie prezentuje miły dla oka dystans. Po prostu przyjemnie się go czyta. I nawet jeśli dobór tematów jest dla mnie momentami średnio szczęśliwy, bo rzadko kiedy zauracza mnie literatura stricte podróżnicza, nawet jeśli są to podróże obfitujące w emocjonujące wydarzenia, to reszta felietonów nadrabia z nawiązką, zarówno tematyką, jak i sposobem napisania. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam.

4/5
8/10

czwartek, 9 stycznia 2014

117. "Mile 81" - Stephen King

22:23 Posted by Kasia No comments

Od jakiegoś czasu planowałam powrót do czytania książek w oryginale. "Mile 81" Kinga wydawało się pozycją do tego celu idealną - krótki, bo zaledwie 80-stronicowy ebook kusił na amazonowej półce niską ceną i nazwiskiem autora. Uległam, a niedługo po zakupie, zasiadłam do lektury.

Opowieść zaczyna się od braterskiej kłótni. Kłócą się George i Pete, pozostawieni przez rodziców sami w domu. Historia stara, jak świat, starszy brat chce wyjść, młodszy uważa, że bezwzględnie musi pójść z nim, a ten pierwszy ma w temacie tej powinności zdanie zgoła odmienne. I oczywiście, stawia na swoim. Czego zapewne potem gorzko żałuje, bo jego młodszy brat staje się świadkiem niesamowitych wypadków z krwiożerczym samochodem w roli głównej.

Książka jest w rzeczywistości jeszcze krótsza niż wskazuje na to jej opis, ostatnie jej 25% zajmuje reklamowy fragment "Dallas '63". I chyba tylko po to została napisana, jako nośnik i zachęta do reklamowej broszury.

Ciężko mi porównywać "Mile 81" do innych książek Kinga, bo nigdy wcześniej tego autora w oryginale nie czytałam. Typowe dla niego neologizmowe twory i wtręty z innych języków, nie ułatwiały rozumienia, ale też nie było to trudne do przebrnięcia - czytało się to sprawnie i szybko. Historia wydaje się być napisana na kolanie, głównie ze względu na to, że akcja opiera się na powtarzającym się niczym refren motywie "przyjechali i ich zjadł". Nie jest to złe, ale też nie w żaden sposób zachwycające. Ot, taki przeciętniak na góra dwa wieczory, dobry do poćwiczenia języka i zwiększenia motywacji do sięgnięcia po grubsze tomiszcza tego autora, w których bezsprzecznie radzi on sobie lepiej.

2/5
5/10

niedziela, 5 stycznia 2014

116. "Śmierć w Breslau" - Marek Krajewski

18:20 Posted by Kasia No comments




Wrocław, rok 1933. W brutalny sposób zostaje zamordowana młoda baronówna. Radca kryminalny, Eberhard Mock, szuka mordercy, który rozciął brzuch młodej dziewczynie i umieścił w jej trzewiach zabójcze skorpiony. W tle przewija się panorama międzywojennego Wrocławia, oddana w dokładny sposób, od stanu architektonicznego miasta, aż po ulubione rozrywki jego prominentnych mieszkańców.

I to jest największy problem z książką Krajewskiego. Bo choć zagadka jest ciekawa, choć czytelnik oczekuje na jej rozwiązanie, autor zdaje się nie skupiać na tej kwestii w sposób szczególny. Z dużą większym zaangażowaniem opisuje jurnych bogaczy, ich fascynacje nieletnimi dziewczynami, czy sposób funkcjonowania podwrocławskiego burdelu. Kiedy w końcu rozwiązanie zagadki się zbliża, okazuje się ono mocno naciągane, zostawia poczucie, że cała ta książka została napisana na siłę i w sumie, nie wiadomo, po co.

Mówiąc krótko - "Śmierć w Breslau" nudzi, momentami obrzydza, a na końcu rozczarowuje. Ciężko nawet zachwycić się obrazem miasta sprzed 80 lat, kiedy należało ono jeszcze do Niemców i zarówno nazwy ulic, jak i mentalność mieszkańców były zupełnie inne. A szkoda, bo w tej materii autor zrobił kawał dobrej roboty. Szkoda, że do innych aspektów opowieści nie przyłożył się tak samo mocno.

4/10
2/5

środa, 1 stycznia 2014

Podsumowanie roku 2013.

15:00 Posted by Kasia No comments
Krótko i zwięźle.

W 2013 roku przeczytałam 59 książek, które w sumie miały 21 621 stron. Oznacza to, że średnio książki, które czytałam w poprzednim roku miały 366 stron.

W porównaniu do 2012 - wtedy przeczytałam 55 książek, które łącznie miały 18 207 stron, co średnio daje 331 stron na książkę.

Czyli że jest lepiej, pod każdym względem. Czytam więcej i wybieram dłuższe ksiażki (co samo w sobie wartością nie jest, jednak rok temu zauważyłam, że mam tendencję do wybierania cieńszych pozycji i cieszy mnie, że to się zmienia).

Plany na ten rok są podobne do zeszłorocznych - za cel stawiam sobie przeczytanie 52 książek i to mi się wydaje wartością optymalną. Chciałabym więcej czytać po angielsku (a może uda mi się przeczytać po niemiecku coś bardziej ambitnego niż typowy "readers"?), a spełnianie tego postanowienia zaczęłam już dziś, obkupując się w ebooki na Amazonie. Wprawdzie jeszcze żadnego nie zaczęłam czytać, ale jak powiedział kiedyś Pilch:

"Na razie nie czytałem, ale już kupiłem - posiadanie jest formą czytania."
 
Pewnie będę też więcej czytać książek technicznych, w końcu inżynierka powoli się zbliża, a ja wybrałam sobie temat, na temat którego pojęcie mam obecnie bardzo blade.

No i na koniec, ostatnie postanowienie - chciałabym, aby wszystkie nowoprzeczytane książki, oraz te przeczytane po raz kolejny, ale nie zrecenzowane, doczekały się wpisu na tym blogu. W 2013. bardzo opuściłam się z pisaniem recenzji, chcę to zmienić.

No to, drogie mole książkowe, oby nam się w tym nowym, 2014 roku!

noworoczne zdobycze z Amazonu
A to upolowałam dzisiaj na Amazonie. Wszystko po przecenie.