czyli ostatnio przeczytałam książkę.

piątek, 23 grudnia 2011

23. "Pamiętnik" - Nicholas Sparks

21:22 Posted by Kasia No comments

Po raz kolejny wzięłam się za książkę zewsząd mi polecaną i po raz kolejny tego kroku żałuję. „Pamiętnik” Sparksa był mi opisywany jako wzruszająca opowieść o sile miłości, więc mimo mojej kompletnej obojętności na łzogenne filmy i książki, przed rozpoczęciem lektury upewniłam się, że w domu na pewno są chusteczki. Ot tak, na wszelki wypadek. Okazało się to kompletnie niepotrzebne. 

Jest ona i jest on. Poznają się latem, kiedy on ma lat 17, a ona 15. Jak łatwo się domyślić, zakochują się w sobie na zabój, jednak koniec wakacji rozdziela ich, jak się później okazuje, na 14 lat. Po tym czasie, ona wraca. Zobaczyła jego zdjęcie w gazecie i mimo, że jest (podobno) szczęśliwą narzeczoną, jedzie do niego. Sama nie wie, po co, ale na wszelki wypadek, okłamuje narzeczonego, że to zwykła wyprawa po zakupy. Dalszy rozwój wypadków jest tak boleśnie oczywisty, że bez sensu je opisywać. 

Jedyną rzeczą, jaka w „Pamiętniku” urzeka, to umiejętnie zastosowana kompozycja szufladkowa, opowieść Noaha płynnie splata się z głównym wątkiem powieści. Mankamentów jest więcej – w gruncie rzeczy, banalna historia, w którą włożono cały patos świata - wyidealizowana miłość wyidealizowanych bohaterów, którzy wprawdzie napotykają na swojej drodze przeszkody, ale cały czas zachowują cukierkowe uczucie w sercu i chuć w lędźwiach. I, wbrew pozorom, nie jawna kpina z medycyny razi najbardziej, bo w przedstawione w tej książce kwestie stricte medyczne jestem jeszcze w stanie uwierzyć (co zapewne wynika z braku elementarnej wiedzy w tym temacie, ale widać do ludziom z takimi brakami pan Sparks dedykuje swoją powieść). Najbardziej uderza kompletne oderwanie od rzeczywistości, czytanie o ludziach, którzy żyjąc razem przez 49 lat, nigdy nie poczuli na siebie złości, nigdy nie pomyśleli, że mają siebie dosyć. Jest to dla mnie kiepski wytwór wyobraźni autora, opakowany w trudną do zniesienia górnolotność.

„Pamiętnik” nie pozostawił po sobie nic, co sprawiłoby, że chciałabym do niego wrócić. Na szczęście, nie jest to książka długa, da się przez nią przejść w jeden wieczór. I chyba tylko to sprawiło, że przeczytałam ją do końca, bo nie wiem, czy na drugi dzień byłabym w stanie zmobilizować się do powrotu do lektury.

3/10

piątek, 9 grudnia 2011

22. "Blaze" - Richard Bachman

23:05 Posted by Kasia No comments


„Blaze” - ostatnia powieść niejakiego Richarda Bachmana, czyli „mrocznej połowy” Stephena Kinga - to opowieść o losach Claytona Blaisdella juniora, o krzywdach, jakich doznał, i zbrodniach, które popełnił, a w szczególności o ostatniej z nich, porwaniu 6-miesięcznego dziedzica niebotycznej fortuny. To mroczny kryminał, który zaskakuje na zmianę komizmem i melancholią.
Mierzący ponad dwa metry i ważący prawie sto trzydzieści kilogramów Clay Blaisdell (tytułowy Blaze) to kawał niezbyt rozgarniętego drania. Jego kłopoty z myśleniem zaczęły się we wczesnym dzieciństwie, kiedy ojciec zrzucił go ze schodów, a potem podniósł i zrzucił jeszcze raz. Mając kilkanaście lat Blaze ucieka z domu dziecka i poznaje George`a, przestępcę święcie przekonanego, że zjadł wszystkie rozumy. George wprowadza go w setki różnych przekrętów i jeden wielki plan: porwanie dziecka bogatych rodziców, dla których ostatnia gałązka rodzinnego drzewa musi być warta miliony. Jest tylko jeden problem: George umiera. Choć czy na pewno? Jakim więc cudem wciąż pomaga swojemu partnerowi w realizacji szalonego planu? Blaze ucieka w niebywałej śnieżnej burzy, a gliny depczą mu po piętach. Ma dziecko jako zakładnika, a przestępstwo stulecia zmienia się w wyścig z czasem w białym piekle lasów Maine...


Zaczyna się w miarę typowo, jak na kryminał - para drobnych złodziejaszków kradnie auto na parkingu koło pubu. Po kilku stronach okazuje się, że przestępca jest tylko jeden, bo drugi od trzech miesięcy leży w grobie. I to jest chyba najciekawszy moment "Blaze'a", bo potem jest już trochę gorzej. Nie nudno, bo książka jest krótka i czyta się ją lekko, nie męcząco, bo nie od dziś wiadomo, że akurat ze słowem pisanym King sobie radzi, a śledzenie tych zmagań czytelnika nie boli. Jednak poczucie niedosytu pozostaje, bo autor potrafi stworzyć diament, a tym razem dostajemy tylko tanie świecidełko.


Bohaterowie nie wzruszają, choć wszyscy po trochu są na swój sposób irytujący. Treść nie niesie w sobie żadnej tajemnicy, wszystko od początku do końca jest jasne. A zakończenie... Jak się człowiek nad nim zastanowi, to okazuje się mocne, ale mózgu nie pierze, a powieść pozostawia po sobie taką obojętność, że zastanawianie się nad zakończeniem może się zdarzyć jedynie z braku zajęciowego laku.


Jest poprawnie, ale niczym nie zachwyca. Po tym autorze spodziewałam się więcej.


5/10

wtorek, 6 grudnia 2011

niedziela, 30 października 2011

20. "Przypadek" - Grzegorz Miecugow - SPOJLER

11:48 Posted by Kasia , , 2 comments



Powieść "Przypadek" to pierwsza książka beletrystyczna Grzegorza Miecugowa. Nazwisko autora, który jest znanym dziennikarzem telewizyjnym, może sugerować, że "Przypadek" to powieść z kluczem.Jednak czytelnik nie znajdzie w niej żadnych odniesień do polityki,którą autor zajmuje się na co dzień. "Przypadek" to opowieść o nieufności i próbie ucieczki od własnego losu człowieka, który przeżył silny wstrząs emocjonalny. Wartka, momentami sensacyjna akcja osadzona jest w polskich i niemieckich realiach czasu kryzysu ekonomicznego.

Dawno już żadna książka mnie tak nie wymęczyła. Zachęcona nazwiskiem widniejącym na okładce, bez dłuższego zastanowienia kupiłam ją w jednym z gdańskich księgarni. Długo odkładałam zabranie się do lektury, czekając na spokojną chwilę, która pozwoliłaby mi w pełni rozsmakować się w tej powieści. A koniec końców wyszło na to, że brnęłam przez każdą stronę jak przez grząskie bagno, klnąc pod nosem i niecierpliwie odliczając czas do chwili, kiedy będę mogła odłożyć to dzieło na półkę 'Przeczytane'.


Trudno mi rozstrzygnąć, co jest najsłabszą stroną "Przypadku". Na początku myślałam, że język, który już nawet nie kuleje, tylko leży i rozdzierająco kwiczy. Niestety, trzeba powiedzieć wprost, że pan Miecugow ze słowem pisanym sobie po prostu nie radzi. Mnóstwo błędów i utrudniających czytanie teoretycznie-nie-błędów, zapętlanie się w niepotrzebnych szczegółach - to wszystko czyni lekturę nieprzyjemną.


Drugą sprawą jest samo zdarzenie, na jakim zbudowana jest akcja. Główny bohater widzi swoją dziewczynę uprawiającą seks z jego pracodawcą. Wstrząśnięty tym widokiem postanawia uciec, nie zamieniwszy ze swoją narzeczoną ani słowa, i zacząć swoje życie całkowicie od nowa, co prowadzi go do wejścia do świata przestępczego w celu zdobycia fałszywych dokumentów, kradzieży pieniędzy wyżej wymienionego szefa i karkołomnej ucieczki przed grupą nieudolnych detektywów. I jakby już to samo w sobie nie brzmiało wystarczająco bezsensownie, na końcu okazuje się, że nasz ulubiony histeryk pomylił swoją dziewczynę z jej przyjaciółką, młodzi biorą ślub i żyją długo i szczęśliwie. Brak mi słów, żeby to skomentować. 


Z całą pewnością mogę stwierdzić, że jest to najgorsza książka, jaką kiedykolwiek czytałam i że już nigdy do niej nie wrócę. 


1/10

niedziela, 2 października 2011

19. "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" - Stieg Larsson

Pewnego wrześniowego dnia w 1966 roku szesnastoletnia Harriet Vanger znika bez śladu. Prawie czterdzieści lat później Mikael Blomkvist - dziennikarz i wydawca magazynu "Millennium" otrzymuje nietypowe zlecenie od Henrika Vangera - magnata przemysłowego, stojącego na czele wielkiego koncernu. Ten prosi znajdującego się na zakręcie życiowym dziennikarza o napisanie kroniki rodzinnej Vangerów. Okazuje się, że spisywanie dziejów to tylko pretekst do próby rozwiązania skomplikowanej zagadki. Mikael Blomkvist, skazany za zniesławienie, rezygnuje z obowiązków zawodowych i podejmuje się niezwykłego zlecenia. Po pewnym czasie dołącza do niego Lisbeth Salander - młoda, intrygująca outsiderka i genialna researcherka. Wspólnie szybko wpadają na trop mrocznej i krwawej historii rodzinnej.

Chyba nie jestem w stanie mądrze i składnie wypowiedzieć się na temat tej książki. Nigdy jeszcze nie dorwałam się do lektury, wobec której miałabym tak ambiwalentne uczucia.

Z jednej strony jest to pozycja bardzo dobra. Choć na początku straszy dużą objętością, przebrnięcie przez nią nie jest w żadnym stopniu problematyczne. Akcja idzie szybko, praktycznie nie ma dłużyzn, co w 633-stronicowej książce już samo w sobie jest niezłym osiągnięciem. Choć nie wywołuje napięcia, którego od kryminału można oczekiwać, na zakończenie czeka się z niecierpliwością. A gdy już się doczeka, może i nie ma fajerwerków, ale wszystkie wątki zostają ładnie zakończone, bez naciągania, czy urywania czegokolwiek w połowie.

No i ta Szwecja! W przeciwieństwie do większości powieści, u Larssona nie ma tak, że wystarczyłoby zamienić imiona bohaterów, parę nazw miejscowości oraz ulic i już akcja mogłaby się toczyć gdziekolwiek. Przemycono tak wiele informacji na temat krajobrazu i kultury Szwecji, że niemal czujemy świszczący w oknach zimny, północny wiatr.

Niestety, "Mężczyźni..." mają również wiele mankamentów. Najbardziej rażą pretensjonalne wtręty anglojęzyczne. Posługują się nim głównie bohaterowie - dziennikarze, być może autor chciał stworzyć wrażenie języka branżowego. Cóż... Nie wyszło. 

Pierwszy raz spotkałam się w książce z lokowaniem produktu. I to, trzeba dodać, dość perfidnym. Nieelegancka zagrywka.


I na koniec, największa wada tej powieści: Salander. Właściwie, nie ma tu się nad czym rozwodzić, Marysia Zuzanna mówi za siebie już po pierwszych trzech stronach, na jakich występuje.


Będę czytać dalej "Millenium". Nie tyle z ciekawości, ile z nadziei, że będzie lepiej. Bo potencjał ta historia ma ogromny.


3/5

środa, 21 września 2011

18. "I była miłość w getcie" - Marek Edelman

21:09 Posted by Kasia , , , , , No comments
Tytuł sugeruje niejasny dalszy ciąg lub dodatek do czegoś, co działo się przedtem lub istnieje obok. (...) Spójnik "i" był w myśli autora książki elementem bardzo istotnym. Miłość? Nie! I miłość. Razem z "i". Bo miłość nie była w getcie jedyna ani najważniejsza.

Nie była najważniejsza, ale było ją widać. Kochali się ludzie młodzi i starzy. Miłość matczyna pchała do samobójstwa, które przedłużało życie córki o trzy miesiące, miłość dziecięca kazała gonić sznur idących na śmierć ludzi, aby odnaleźć w nim matkę i dołączyć do niej. Zakochani ludzie odmawiali przejścia na stronę aryjską, aby uczynić ostatni miesiąc swojego życia najpiękniejszym. Młode dziewczyny zostawały z dziećmi, które miały być zaprowadzone do wagonu, tylko po to, żeby te nie bały się drogi w nieznane.
Została z nimi, a przecież wiedziała, co się stanie. Czy z poczucia obowiązku, czy z miłości do nich? Wtedy to było to samo.

Z jednej strony, całkiem zwyczajne uczucie, które obserwujemy choćby i dziś. Może tylko bardziej dojrzałe, naznaczone znakiem Czasu Zagłady, w jakim kwitło. A z drugiej, ta miłość. Kompletnie dla nas niezrozumiała, wywołująca jednocześnie podziw i litość. 

Wiem, że potrzebna jest pamięć o tych kobietach, dzieciach, ludziach starych i młodych, którzy odeszli w nicość, zostali zamordowani bez sensu i bez powodu. Wiem, że potrzebna jest pamięć o nich.

Rolą czytelnika nie jest zrozumieć. Tę książkę należy przeczytać i zapamiętać ludzi oraz to, co zrobili. Po prostu. Mnie lektura trochę szerzej otworzyła oczy. Mimo, że to już któraś z kolei na ten temat, nie czuję ani przesytu, ani żebym czytała to samo. Nie czuję wprawdzie ani wzruszenia, ani smutku, ale tylko dlatego, że ten temat dotyka mnie dużo głębiej, za każdym razem trochę zmienia i uświadamia, jak wciąż mało wiem.

I mimo, że to kawał ważnej i dobrej literatury, nie odważę się ocenić, bo, cytując Jacka Bocheńskiego:

(...) Nie urodziłem się Żydem, przeznaczonym na zabicie, nie poczułem nigdy grozy fatalnego pochodzenia, czy niebezpiecznego wyglądu, nie byłem w getcie, nie byłem nawet żołnierzem powstania warszawskiego, jak w roku 1944 Marek Edelman.

czwartek, 15 września 2011

17. "Ogród kości" - Tess Gerritsen




Czasy współczesne. Julia Hamill dokonuje makabrycznego odkrycia na terenie swojej posiadłości w Massachusetts - wykopuje czaszkę kobiety noszącą nieomylne ślady popełnionej zbrodni. Odpowiedzi na pytanie, kim jest zamordowana, należy szukać w innej epoce.
Boston, rok 1830. Norris Marshall, utalentowany, choć ubogi student medycyny, zamieszany w handel zwłokami, staje się głównym podejrzanym w sprawie kolejnych mordów - najpierw pielęgniarki, potem znanego lekarza. Aby dowieść swojej niewinności, musi odszukać jedynego naocznego świadka zbrodni.
Trzymająca w napięciu, perfekcyjnie skonstruowana i wierna realiom epoki opowieść zręcznie splata dzieje bohaterów z XIX i XX wieku.


Zazwyczaj, sięgając po książki Gerritsen, nie mam wątpliwości, że czeka mnie przyjemna i wciągająca lektura. Jednak po "Ogród kości" sięgałam z pewną obawą, właściwą dla powieści historycznych.

Autorka równolegle prowadzi dwa wątki - niedawno rozwiedzionej, rozpoczynającej nowe życie Julii Hamill oraz siedemnastoletniej imigrantki z Irlandii, Rose. Mimo że obie kobiety dzieli ponad 150 lat, zostają połączone poprzez makabryczne znalezisko, którego Julia dokonuje w ogrodzie swojego nowego domu. 

Większość czasu poświęconego lekturze spędzamy w XIX wieku. Poznajemy sposoby działania ówczesnych szpitali i akademii medycznych. Czytamy o kobietach, umierających w straszliwych męczarniach tylko dlatego, że pomysł umycia rąk przez lekarza idącego z prosektorium na badanie rodzącej pacjentki wydawał się wtedy absurdalny i o obrzydliwych sposobach zdobywania ciał na potrzeby studentów. A pośród tego wszystkiego dzieją się wydarzenia, które po kolei odkrywa Julia.

Czasy współczesne stanowią w "Ogrodzie kości" tylko otoczkę, spinającą fabułę klamrą, jednak w gruncie rzeczy niepotrzebną. Podczas gdy historia Julii Hamill okazuje się być zwykłym romansem, nie najwyższych lotów, dzieje Rose z pewnością zasługują na uwagę, przyciągając szczegółowością opisanego świata i intrygą, do poziomu której Gerritsen zdążyła już swoich wiernych czytelników przyzwyczaić. 


4/5

piątek, 2 września 2011

16. "Carrie" - Stephen King

Carrie White jest inna niż jej rówieśnicy. Nie chodzi na prywatki, nie interesują się nią chłopcy, stanowi obiekt kpin i docinków. Matka - religijna fanatyczka - za wszelką cenę usiłuje uchronić ją przed grzechem. Pewnego razu Carrie się jednak buntuje i idzie na szkolny bal. Gdy tam pada ofiarą okrutnego żartu, rozpętuje się piekło... dziewczyna jest telekinetą o olbrzymiej mocy, której postanawia użyć, by zemścić się na prześladowcach. Ci, którzy ją dręczyli, gorzko tego pożałują.

Po raz kolejny będę odstawać od normy, ale "Carrie" mnie nie zachwyciła. 

Pierwszą część pt. "Krew" wciąga, King dogłębnie zarysowuje psychologię dręczonej przez otoczenie dziewczyny oraz jej chorej psychicznie matki. Dziewczyna nienawidzi siebie i koleżanek, boi się matki i Boga. Wtręty na temat komisji badającej sprawę z perspektywy czasu spowalniają akcję, ale są do zniesienia.


W "Nocy Zagłady", drugiej części, Carrie zmienia się. Znajduje w sobie siłę, aby przeciwstawić się matce. Siła ta ma źródło w nadziei - nareszcie pojawia się szansa, aby dziewczyna mogła zacząć normalne życie wśród rówieśników. 

I w tym momencie książka zaczęła mnie męczyć. Nigdy nie byłam fanką opisów, a prawie stu stronicowa relacja z parogodzinnej masakry w Chamberlain znacznie przerasta moje możliwości percepcji. Są to opisy obrazowe, wzbudzające emocje, nie można im nic zarzucić poza tym, że jest ich za dużo.
 
Raczej nie wrócę już do tej pozycji Kinga. Gorsza była chyba tylko "Komórka". Jak widać, nawet początki mistrzów są trudne.

3/5



czwartek, 1 września 2011

15. "Potem..." - Guillaume Musso

Nowojorski adwokat Nathan Del Amico robi karierę kosztem zaniedbywanej rodziny. Jego żona, Mallory, decyduje się odejść, choć wciąż go kocha. Pewnego razu w kancelarii Nathana zjawia się Garrett Goodrich, chirurg, ordynator oddziału opieki paliatywnej, opiekun ludzi beznadziejnie chorych. Posiada on szczególny dar dostrzega świetlistą aureolę nad osobami, które mają rychło zejść z tego świata. Rolą Posłańców, bo tak nazywani są ludzie obdarzeni podobną cechą, jest podtrzymywanie na duchu skazańca.

Ta opowieść ma coś w sobie. Na początku się tak bynajmniej nie zapowiada. Opisy szarpiącego się małżeństwa bynajmniej nie zachęcały, motywy metafizyczne były mało znaczące i właściwie nie do końca było wiadomo, o co z nimi chodzi. Gdzieś w tle przewijały się jeszcze demonizowane postaci teściów i matka - święta. Było zbyt stereotypowo, aby mogło być porywająco.


Jednak "Potem..." się rozwija. Wraz z kruszeniem muru sceptycyzmu głównego bohatera pojawia się coraz więcej refleksji na temat śmierci, które są mocną stroną autora - potrafi on mówić o tej kwestii bez wpadania w banał, czy patos. A w ostatecznym rozrachunku nawet teść nie okazuje bestią z piekła rodem. Matka pozostaje anielicą, no ale trudno, wszystkiego mieć nie można. 


"Potem..." to dojrzała i delikatna powieść o śmierci - o tym, jak ludzie na nią reagują, jak się na nią przygotowują i o tym, czy lepiej jest czasem nie wiedzieć, co nas czeka. Można się nią zauroczyć.


4/5


Aha, i nie radzę czytać streszczenia na skrzydełku z wydania na zdjęciu. Ktoś bardzo mądrze umieścił na nim zakończenie, a w tym wypadku jest to jak w "Szóstym zmyśle", po prostu zbrodnia.

piątek, 26 sierpnia 2011

14. "Kot, który czytał wspak" - Lilian Jackson Braun

13:16 Posted by Kasia , , , , No comments
Główny bohater, dziennikarz Jim Qwilleran i jego arcyinteligentny kot-detektyw, nieustępliwie tropiący zbrodniarzy, zostali opisani z humorem i wdziękiem. Autorka kocha syjamskie koty, które w jej kryminalnych opowieściach przemawiają częściej niż tylko w Wigilię.

Nie jest to ambitna lektura. Można przy niej spędzić parę miłych chwil, jej przeczytanie nie zajmuje dużo czasu - to są jej główne zalety. A wady? Przede wszystkim, "Kot..." niewiele ma w sobie z kryminału, jakim szumnie został nazwany na okładce. Zagadka wprawdzie jest, ale zauważa się ją jakby obok, nie powoduje ona swędzącej ciekawości "kto zabił?". Dużo większy nacisk jest położony już choćby na obrządek karmienia kota. A gdy zagadka zostaje w końcu rozwiązana... Jedyna reakcja, na jaką mnie było stać, to "aha". I to chyba najlepsze podsumowanie tej całej książki.

Jej dobrą stroną mógłby być kot. Niestety, nie jest, bo mało prawdziwego kota w tym kocie. Autorka uparła się, aby zrobić ze zwierzaka bohatera, przewyższającego inteligencją i klasą większość populacji. Wyszło dziwacznie, mało udanie. 

Można to przeczytać, jak się komuś bardzo nudzi. Nie bawi za bardzo, ale też nie odrzuca szczególnie mocno. Ot, taka sobie lekturka.


2/5

czwartek, 25 sierpnia 2011

13. "Niebezpieczne związki" - Pierre Choderlos de Laclos

Wszystko, co wiemy o miłości, czułości i ludzkim szczęściu, zostaje w tej książce zdeptane, wykpione i zdradzone. Cóż z tego, że winni ponoszą zasłużoną karę? Nic nie cofnie czasu, nie cofnie śmierci, nie odmieni złamanego życia. Nie pomogą puder, peruka ani wykwintne maniery. Napisana w formie listów powieść de Laclosa w pełni oddaje obyczajowy klimat arystokratycznej Francji XVIII wieku, którego ostatnim akordem było zdobycie Bastylii.

W końcu, po trudach i znojach, uporałam się z tą książką. Trudności nie wynikały wprawdzie z jakichkolwiek braków tej powieści, to we mnie wykształciła się na jakiś czas dziwna niechęć do czytania. W myśl zasady, czym się strułeś, tym się lecz, powoli brnęłam przez powieść. Warto było, książka jest przeczytana, chęć do lektury mi wróciła, wszyscy są szczęśliwi.


Wszelkie próby opisania tej książki mogą skończyć tylko zniechęceniem potencjalnego czytelnika, a przynajmniej ich większości. Po pierwsze - jest to powieść epistolarna. Osobie zaraz po liceum trudno uniknąć skojarzenia z pierwszym marudą kanonu, czyli Werterem. Po drugie - akcja dzieje się w wieku XVII, w arystokratycznej Francji. Nie brzmi jak marzenie ortodoksyjnego ścisłowca. No i to klasyk, czyli gdzieś z tyłu głowy kryły się obawy również wyniesione ze szkoły średniej - że brak jakichś bliżej nieokreślonych umiejętności uniemożliwi interpretację, tudzież interpretacja ta będzie błędna (niezgodna z kluczem?;)). Mimo to, zdecydowałam się na podjęcie wyzwania. Jak to się skończyło?


Na początku trudno jest odnaleźć się w tej powieści. Wszyscy piszą do wszystkich, bohaterowie nie są w jakikolwiek sposób wprowadzeni, po prostu się pojawiają, a już od pierwszej strony zaczyna snuć się intryga. Na początku dość mało skomplikowana, z biegiem czasu staje się coraz bardziej skomplikowana i zaczyna obejmować coraz więcej osób.


Pomimo że akcja dzieje się w czasach dość odległych, nie ma problemu z wczuciem się w opisywaną historię. Misternie uknuty plan wywołuje w czytelniku sprzeczne emocje, postaci drażnią lub wywołują współczucie. Mimo że "Niebezpieczne związki" nie oferują łatwej rozrywki, zdecydowanie są warte każdej poświęconej im chwili.


5/5

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

12. "Ostatni bastion Barta Dawesa" - Richard Bachman (Stephen King)

Bart Dawes uważa, że przegrał swoje życie. Dochodzi do wniosku, że jego los zawsze zależał od splotu nieszczęśliwych zbiegów okoliczności i złych wyborów. Najważniejsze sprawy: miłość, narodziny dziecka, praca – działy się jakby obok niego. Teraz widzi, jak znika dawny świat, w którym honor i uczciwość nie były pustymi słowami. Codziennie musi znosić głupotę i obłudę szefa, każdy nowy dzień dowodzi, że w małżeństwie również poniósł klęskę. Dlatego gdy bezduszna decyzja urzędników odbiera mu ostatnie rzeczy, dla których warto było żyć – małą pralnię i dom, decyduje, że się nie podda. Kupuje broń i rozpoczyna walkę o to, co najważniejsze…

Przeczytawszy powyższy opis na lubimyczytac.pl, będąc już po lekturze książki, miałam poważne wątpliwości, czy na pewno mamy na myśli tę samą lekturę. Bart się poddał. Jego walka, którą autor drobiazgowo opisuje, nie była "o coś". Sam główny bohater przyznaje, że nie chodzi o nic, że nie ma żadnych racji, jakie mógłby przedstawić osobom, które chciały go powstrzymać. 


"Ostatni bastion Barta Dawesa" jest opowieścią o człowieku przegranym. Być może miał on jeszcze przed sobą jakieś perspektywy, przecież przeprowadzka, czy zmiana miejsca pracy rzadko jest dla kogokolwiek końcem świata. Jednak Bart sam siebie uważa za skończonego. Stracił wszystko, na czym mu zależało, więc postanawia odejść z hukiem, na stałe wryć się w pamięć ludzi. 


Czy mu się udało? Trzeba przekonać się samemu. Na pewno podróż przez tę część życia Barta Dawesa nie będzie łatwa. Książka nie jest lekturą na leniwy wieczór. Ale mimo wszystko, myślę, że warto. 


3/5

piątek, 22 lipca 2011

11. "Blask fantastyczny" - Terry Pratchett

Tylko jedna osoba może ocalić Świat Dysku, który sunie ku nieuniknionej z pozoru kolizji ze złowróżbną czerwoną gwiazdą. Na nieszczęście, osobą tą jest mało uzdolniony i tchórzliwy mag o imieniu Ricewind, którego po raz ostatni widziano, jak spadł poza krawędź świata...
Rincewind zostaje magicznie ściągnięty z Kosmosu, by stać się obiektem polowania wszystkich ośmiu Obrządków Magicznych, próbujących odzyskać ukryte w jego umyśle Zaklęcie. W towarzystwie Dwukwiata z Bagażem i Cohena - największego i najsłynniejszego z bohaterów Dysku (choć ostatnio trochę bez formy) - po licznych przygodach powraca do Ankh Morpork, by uczestniczyć w jednym z kluczowych wydarzeń historii i kosmologii równocześnie. Na szczęście zakończonym szczęśliwie.


Gdzie nie spojrzeć, zewsząd atakują nas opinie, że dwie pierwsze części "Świata Dysku" są słabe i właściwie, najlepiej byłoby je sobie podarować. I o ile w odniesieniu do "Koloru magii" stwierdzenia tego typu miały jeszcze rację bytu, o tyle druga część broni się dużo skuteczniej.

Nie czytałam jeszcze kolejnych części, ale może to i lepiej? Dzięki temu łatwiej mi dostrzec przepaść, jaka dzieli te dwa utwory. Być może jest to Pratchett wciąż nie do końca wyrobiony, niektóre żarty starają się śmieszyć na siłę, a akcja na początku trąci nudą. Ale parodia literatury fantasy jest po prostu przepyszna i całkowicie jasna nawet dla mnie, czyli osoby, która w tego typu literaturze bardziej "bywa" niż "siedzi". Jednak nie czyni jej to prostacką, raczej lekkostrawną.

Z niecierpliwością czekam, aż wpadną w moje ręce kolejne części "Świata dysku". A tymczasem, "Blask fantastyczny" dostaje ode mnie zasłużone 5. 


5/5

poniedziałek, 18 lipca 2011

10. "Kolor magii" - Terry Pratchett

To pierwsza część słynnego wieloksięgu rozgrywającego się na płaskiej ziemi śmieszna, mądra i cudownie zadowalająca jak wszystkie książki Pratchetta. W odległym, trochę już zużytym układzie współrzędnych, na płaszczyźnie astralnej, która nigdy nie była szczególnie płaska, skłębiona mgiełka gwiazd rozstępuje się z wolna... Spójrzcie...

Długo brnęłam przez pierwszą część słynnego cyklu o Świecie Dysku, ale nie wynikało to z trudności w lekturze, a po prostu, z braku czasu. Jednak po zakończeniu lektury uczucia mam mieszane. Trudno tu znaleźć momenty powodujące wybuchy głośnego śmiechu, których trochę się spodziewałam po przeczytaniu wielu recenzji. Humor Pratchetta oscyluje w rejonach, które na własny użytek nazywam "allenowskimi" - inteligentny dowcip, pozostawiający pozytywne uczucia na dłuższy czas. 

Rzeczywistość wykreowana przez autora nie jest tak kompleksowa jak ta prezentowana przez Rowling, czy Tolkiena (którego wprawdzie, przyznaję ze wstydem, nie czytałam, ale już sam film daje pewne wyobrażenie o tym dziele), jednak ma ona swój urok. Płaski świat pełen magii na każdej stronie odkrywa przed nami swoje tajemnice, a podróżując po nim wraz z nieudolnym magiem, ciekawym świata turystą i dość nietypowym Bagażem, bardzo przyjemnie spędzamy czas. A po skończeniu lektury, niezwłocznie sięgamy po następną część cyklu, bo Świat Dysku łatwo nas ze swoich objęć nie wypuści.


Nie zachwycając, wciąga. A to ciekawostka.

3/5

poniedziałek, 27 czerwca 2011

9. "Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika" - Stephen King

Dużo czytać. Jeszcze więcej pisać. Nie poddawać się. Wyłączyć telewizor. Być uczciwym wobec siebie i swoich bohaterów. Nie bać się krytyków. Nie lekceważyć gramatyki. Oszczędzać słowa – radzi początkującym pisarzom słynny autor horrorów.
Ale „Pamiętnik rzemieślnika” to nie tylko porady dla twórców opowiadań o kosmicznych mutantach w radioaktywnym jeziorze. Wielbiciele Stephena Kinga znajdą tutaj wiele szczegółów biograficznych – pisarz opowiada o swoich traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa, ciężkich latach biedy, przygodach z alkoholem i narkotykami, wreszcie o groźnym wypadku, któremu uległ w 1999 roku. Zdradza także historie poszczególnych pomysłów (do czego też może zainspirować pisarza automat sprzedający środki higieniczne w damskiej przebieralni!) i konkretnych tekstów czy postaci.
King nie próbuje kreować się mentora początkujących literatów, nie mitologizuje też samego tworzenia, choć głęboko wierzy w magiczną siłę słowa pisanego. Humor i bezpretensjonalność, z jaką podchodzi i do pisania, i do samego siebie, a także naprawdę użyteczne wskazówki i przykłady z życia sprawiają, że „Pamiętnik” jest równie wciągający (choć nie tak przerażający) jak najlepsze z jego powieści.


Nigdy nie pasjonowały mnie biografie znanych ludzi. Mówi się, że historie sukcesów innych inspirują, ale nigdy nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to, co znajdujemy w książce, nie ma nic lub niewiele wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami. Część biograficzna Jak pisać nie pozostawia takich dylematów. Stephen King opowiada swoje dzieje z rozbrajającą szczerością i dystansem do własnej osoby. Przy okazji lektury poznajemy też tło powstania niektórych z jego powieści, co mnie osobiście narobiło wielkiego apetytu na odświeżenie sobie twórczości Kinga i zapoznanie się z resztą jego dorobku.


Część poradnikowa jest jeszcze bardziej osobista. Pisarz dzieli się z nami z tajnikami swojego warsztatu. Obalając co ciekawsze mity przekazywane na warsztatach pisania, w lekki sposób przekazuje czytelnikowi tajemną wiedzę pod sztandarem "jak zostać pisarzem". 


Książka pozwala bardzo miło spędzić czas, a rady w niej zawarte faktycznie pomagają w pisaniu. Czegóż więcej chcieć?


5/5

środa, 22 czerwca 2011

8. "Bez mojej zgody" - Jodi Picoult

Annie nic nie dolega, a mimo to żyje tak, jakby była obłożnie chora. W wieku trzynastu lat ma już za sobą niejedną operację, wielokrotnie oddawała krew, żeby utrzymać przy życiu swoją starszą siostrę Kate, która we wczesnym dzieciństwie zapadła na białaczkę.
Annie została poczęta w sztuczny sposób, tak aby jej tkanki wykazywały pełną zgodność z tkankami siostry. Choć przez całe życie postrzegano ją wyłącznie przez pryzmat siostry i tego, co dla niej robi, aż do tej pory Annie akceptowała tę swoją życiową rolę. Teraz jednak, wzorem większości nastolatków, zadaje sobie pytania dotyczące tego, kim jest naprawdę. Wreszcie Annie dojrzewa do podjęcia decyzji, która dla wielu osób byłaby nie do pomyślenia, decyzji, która podzieli jej rodzinę, a dla ukochanej siostry będzie wyrokiem śmierci.


Całe życie trzynastoletniej Anny jest jedną, wielką kontrowersją. Od samego poczęcia, które uczyniło ją, w sensie genetycznym, dokładną kopią jej chorej na białaczkę siostry aż po proces, w którym domaga się prawa do decydowania o zabiegach medycznych, jakim będzie poddane jej ciało, wiele epizodów z jej życia budziło mój sprzeciw. Przez całą lekturę miałam wrażenie, że Annę faktycznie traktuje się jak pojemnik. I choć zdawałam sobie sprawę z tego, jak trudne są decyzje podejmowane przez przez państwa Fitzgeraldów (na tyle, na ile może zdawać sobie z tego sprawę osoba bezdzietna i dzieci nigdy mieć nie chcąca), miałam wrażenie, że błąd został popełniony na samym początku, że płodzenie dziecka po to, żeby ratować drugie, jest pójściem o krok za daleko. Może i jest to uproszczenie i patrzenie na sprawę jednostronnie, ale tak właśnie myślę.

To jest temat na inną dyskusję. A napisałam to wszystko dlatego, że Bez mojej zgody te refleksje we mnie wywołała i to jest w niej wybitne. Zawsze się wczuwam się w sytuację bohaterów, zastanawiam się, co ja bym zrobiła w danej sytuacji, ale ta powieść wprowadza czytelnika w zupełnie nową sytuację. Talent Jodi poza zdarzeniami, w których biorą udział bohaterowie, przekazuje nam także ich emocje. Robi to tak dobrze, że sprawia, że nasze rozważania przestają być czysto akademickie. Zastanawiamy się, co tak naprawdę byśmy zrobili i zaczynamy widzieć konsekwencje, jakie wynikłyby z naszych czynów. A zakończywszy lekturę, zaryzykuję stwierdzenie, że jakby doszło co do czego, i tak postąpilibyśmy inaczej. Tak myślę, ale miejmy nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli tego sprawdzać. 


5/5

sobota, 18 czerwca 2011

7. "Samotny mężczyzna" Christopher Isherwood

Głośna powieść psychologiczno-obyczajowa o stracie najbliższej osoby i pustce, której nic nie jest w stanie wypełnić.
Autor "Pożegnania z Berlinem" (na kanwie którego powstał słynny film "Kabaret"), sam homoseksualista, kreśli wnikliwy portret starzejącego się geja, profesora uniwersytetu z Los Angeles, który po śmierci swego ukochanego, młodego Jima, nie może poradzić sobie ani ze sobą, ani z otaczającą go rzeczywistością.


Wbrew opisowi, homoseksualizm głównego bohatera nie ma żadnego znaczenia. Czytając o fascynacji młodym męskim ciałem możemy na chwilę zapomnieć, o kim czytamy. Zatopieni w lekturze nie zwracamy uwagi na to, czy to kobieta, czy mężczyzna (wszak bywały w historii i kobiety o imieniu George), wiek nie gra roli, a może niepostrzeżenie zaczęliśmy czytać o sobie samych? Taka już jest właśnie magia tej krótkiej opowieści. Na niecałych dwustu stronach serwuje się czytelnikowi dojmująco smutne studium samotności po odejściu ukochanej osoby. Po skończeniu lektury nadchodzi ulga, że dziś jeszcze nie dzielimy losów George'a i nadzieja, że jeszcze przez długi czas tak się nie stanie.

Dojrzała, poważna powieść. Daje do myślenia.
4/5

środa, 15 czerwca 2011

6. "Przenajświętsza Rzeczpospolita" - Jacek Piekara

13:55 Posted by Kasia , , , No comments

Wiele razy beznamiętnie prześlizgiwałam się wzrokiem po tym nazwisku, uzupełniając moją kolekcję pilipiukowych tworów, ale braki w wyżej wymienionym zbiorze sprawiały, że Piekara zostawał obdarzony tylko tym jednym spojrzeniem, które pozwalało mu li i jedynie na poruszanie się w sferach 'znam ze słyszenia'. Lecz wreszcie nadszedł czas i na niego, a zaszczytny tytuł pierwszego spotkania z autorem przypadł "Przenajświętszej Rzeczpospolitej".

Równolegle prowadzone jest kilka wątków. Zapoznajemy się zarówno z problemami natury seksualnej posła Lepkiego, błyskotliwą, acz zawierającą motyw kanałów ściekowych, karierą Amalryka Dymały, czy artystycznym życiem niemal żywcem wyjętych z romantyzmu poetów Konrada Piotra i Atlasa Symbola. Jak widać, autor lubuje się w 'mówiących' nazwiskach, jednak ich wymowa w większości przypadków jest dla mnie niezrozumiała. A jako egocentryk pierwszej wody, pozwalam sobie stwierdzić, że skoro czegoś nie rozumiem, to jest to bez sensu.
Dla każdego z bohaterów zakończenie wygląda inaczej, jedne są bardziej udane, drugie mniej, wszystkie wiodą do jednego wniosku - historia lubi się powtarzać i toczy się kołem, a kolejna rewolucja niewiele różni się od poprzednich.

Tylna okładka zachęca do lektury obietnicą krwawych obrzydliwości nagminnie w "Przenajświętszej" występującymi, wśród których publiczne spalenie ostatnich Żydów w Hajfie jest najmniej radykalnym rozwiązaniem. Jednak jeżeli ktoś sięgnie po tę powieść tylko ze względu na zapowiadane okrucieństwa, może się srogo rozczarować. Owszem, opisy są odważniejsze niż w innych utworach, ale zdecydowanie częściej autor wykorzystuje umiejętność ich tworzenia do opisywania seksualnych orgii. Bo seks wylewa się z każdej strony tej książki. Seks w założeniu zezwierzęcony i wynaturzony, ale jak się temu bliżej przyjrzeć, to różnica leży tylko i wyłącznie w sposobie przedstawienia. Poza przypadkami skrajnymi, wśród których w moim osobistym rankingu prym wiedzie fantazja seksualna księdza - geja na temat ukrzyżowanego ciała Chrystusa, zachowania występujące i w czasach obecnych opisane są w sposób nadający im wygląd obrzydliwego zboczenia i skrajnej degeneracji.

Nie brak tu także nawiązań do lektur omawianych w szkole średniej. Opis Śląska, przekształconego w obóz koncentracyjny, wzbudza skojarzenia z "Opowiadaniami" Borowskiego, a i postać poety Konrada Piotra subtelnością w nawiązaniach nie grzeszy.

Piekara stworzył świat zupełnie nam obcy, w niczym nie przypominający tego, jaki znamy. Mimo że powieść reklamuje się jako ukazującą kraj fanatycznych katolików, niewiele mówi się tu o wierze jako takiej. I choć paszkwile na Kościół są w tej książce potężne, to spełniają rolę raczej drugorzędną. Głównie pokazany jest efekt zatracenia zasad moralnych i zwyczajowych, sytuacja w której nie funkcjonują żadne ograniczenia poza prawem dżungli. I choć w wielu momentach lektura do przyjemności nie należała, to przeczytałam tę książkę chętnie. Nie jako ostrzeżenie, czy proroctwo, ale jako kawał szokującej (w dość prymitywny sposób, ale zawsze), osadzonej w rzeczywistości (czyli mojej ulubionej) fantastyki, która łamie ograniczenia, które zazwyczaj samorzutnie przyjmuje na siebie pisarz. I to przełamanie oraz wszystkie jego konsekwencje dla utworu czynią ją w moich oczach wartą przeczytania.

4/5

piątek, 10 czerwca 2011

5. "Spalony tost, czyli życiowa filozofia Teri" - Teri Hatcher


Książka trochę przeleżała na mojej półce. Zamówiłam ją w czasie szału na stronę podaj.net, a potem rzuciłam na wieczne 'po maturze'. W tym czasie zdążyłam wciągnąć się w oglądanie 'Gotowych na wszystko' i jakie było moje zdziwienie, gdy któregoś dnia odkryłam w swoim pokoju książkę autorstwa aktorki grającej jedną z najbardziej irytujących ról, jakie miałam okazję oglądać. Postanowiłam się jednak nie uprzedzać, bo w końcu Teri to nie Susan i ma szansę nie być tak porażającą idiotką, jak pani Mayer.

Bardzo lubię czytać poradniki. Nie szukam w nich prawd życiowych, bo parę pozycji już pokazało mi dobitnie, że takie oczekiwania nie mają sensu, ale przyjemnie jest popatrzeć na świat z różnych stron. Bo mam wrażenie, że do tego sprowadza się tego typu literatura - do pokazania rzeczywistości z punktu widzenia autora.

Teri Hatcher postanowiła napisać dzieło o niemym podtytule "Nie popełniaj moich błędów". Dostajemy do ręki misz - masz biografii z typowym poradnikiem. Ale bez obaw, jest to połączenie lekkostrawne. Brak tu moralizowania, czy pozowania na mądrzejszą niż się jest (co zaserwowała mi ostatnio pani Pawlikowska). Jest to opis, gruncie rzeczy, zwykłego życia, które jest o wiele mniej kolorowe niż mogłoby się to wydawać. Nie wiadomo, ile z tych żali jest prawdziwych, może wszystko, a może nic. Nie ma to większego znaczenia, historia opowiedziana w Spalonym toście i tak pozostaje inspirująca. I mimo że jest to bardziej 'plażowa' lektura, niż poważne wydawnictwo, to pozostawia w człowieku ciepło. I to się Teri Hatcher bardzo chwali.

3/5

poniedziałek, 6 czerwca 2011

4. "Ręka Mistrza" - Stephen King



Znacie to uczucie, kiedy dopadacie książkę, o której słyszeliście wiele dobrego? Nie możecie doczekać się wolnej chwili, żeby tylko zacząć czytać i zanurzyć się w tym świecie. Nie odstrasza was grubość, bo spodziewacie się fajerwerków.
Zazwyczaj w takich przypadkach przychodzi rozczarowanie i Ręka Mistrza nie jest wyjątkiem. Ale na początku jest wręcz rewelacyjnie, zgodnie z zapowiedziami (a pamiętajmy, że w tej książce „początek” ma jakieś 300 stron, więc jest czym się cieszyć). Poznajemy Edgara Freemantle’a, który zaliczył spotkanie pierwszego stopnia z dźwigiem i w wyniku tego stracił prawą rękę. Wkrótce później przenosi się na wyspę Duma Key, aby tam kontynuować swoją rekonwalescencję. Miejsce zdaje się być spełnieniem jego marzeń, jednak okazuje się także pełne tajemnic i niebezpieczeństw.
Stephen King nie po raz pierwszy okazał się świetny w budowaniu napięcia, książka z każdą stroną wciąga coraz bardziej. Jednak w momencie, kiedy dreszczowiec psychologiczny zaczyna zmieniać się w typowy horror, lektura staje się dużo mniej przyjemna. Wciąż trzyma w napięciu, ale nie ma już posmaku rzeczywistości, który nadawał jej wyjątkowego uroku. Zakończenie pozostawia niedosyt, niektóre rozwiązania budzą wątpliwości, a główny wątek wydaje się być potraktowany zbyt lekko, rozwiązany zbyt łatwo, żeby nie powiedzieć banalnie.
King jest znany jako mistrz horroru, jednak w Ręce Mistrza prezentuje czytelnikowi niezwykłą biegłość w analizie psychologicznej postaci. To plus ogromna dbałość o szczegóły w opisie procesu twórczego, czynią tę książkę wyjątkową. Jeśli ktoś szuka dobrego horroru, to lepiej zabrać się za lekturę czegoś innego, jednak amatorzy powieści psychologicznej nie mogli trafić lepiej.
4/5

środa, 25 maja 2011

3. "Dziecioodporna" - Emily Giffin

13:58 Posted by Kasia , , No comments

Długo nosiłam się z zamiarem kupienia tej książki. Wprawdzie autorki nikt pod niebiosa nie wychwala, a same dzieło epickie nie jest, ale porusza ona ważny dla mnie temat. Bo na dzień dzisiejszy ja też jestem taka dziecioodporna, nie planuję zmiany tego stanu w przyszłości i z niecierpliwością czekałam na to, by zobaczyć, jak wg pani Giffin ma szansę wyglądać moje dalsze życie.

Główną bohaterką jest Claudia i jak łatwo się domyśleć, nie chce ona mieć dzieci. Nie wydaje się to być problemem, jej mąż jest tego samego zdania i żyją razem szczęśliwie, nie zważając na to, że całe ich najbliższe otoczenie mocno emocjonuje się sprawami prokreacyjnymi - przyjaciele właśnie zaczynają życie z noworodkiem, jedna siostra Claudii jest szczęśliwą matką trójki dzieci, a druga nieskutecznie stara się o pierwszego potomka. Wszystko jest pięknie, ale w pewnym momencie na tym obrazie idealnego małżeństwa zaczynają pojawiać się rysy, a kwestia bezdzietności nagle przestaje być taka oczywista.

Emily Giffin starała się pokazać sytuację Claudii w wielu aspektach. Niestety, nie udało jej się to, mnogość wątków pobocznych wprowadza zamieszanie i powoduje, że przez dużą część powieści gubi się jej główny problem. Spodziewałam się czegoś bardziej psychologicznego, podczas gdy Dziecioodporna to raczej obyczajówka przeplatana z romansem. Lektura jest przyjemna, książka wciąga, ale pozostawia niedosyt. Zakończenie, choć od pewnego momentu oczywiste, zdecydowanie mija się z moimi oczekiwaniami. Poważny problem został spłycony, a jego rozwiązanie zaproponowane przez autorkę zaprzecza właściwie wszystkiemu, co napisała ona wcześniej.

Pomimo tego wszystkiego, oceniam Dziecioodporną pozytywnie. Jest to pierwsza książka o tej tematyce, na jaką się natknęłam i po cichu liczę, że pociągnie ona za sobą grono następców, którzy poprawią to, co szwankowało u Giffin.

3/5

sobota, 21 maja 2011

2. "W dżungli życia" - Beata Pawlikowska


Wiele dobrego naczytałam się o tej książce w Internecie, ale wciąż nie byłam przekonana do zakupu. A był on konieczny, aby przeczytać to "dzieuo", bo z teraz niezrozumiałych dla mnie powodów w mojej bibliotece chodliwa jest ona jak mało która. Tak więc, środa zastała mnie stojącą w gdańskim Empiku, pełną niezdecydowania. I gdy beztrosko kartkowałam sobie tę książkę, trafiłam na fragment o ludziach - wampirach, a że opis pasował do paru osób z mojego otoczenia, podjęłam decyzję o wydaniu 35zł na wypociny pani Pawlikowskiej.

Czego się spodziewałam? Doświadczona licznymi przygodami z literaturą poradnikową, nie miałam złudzeń, że ktoś powie mi, jak żyć. Ale to, co zawierała ta książka, kompletnie mnie zbiło z nóg, a po skończeniu miałam poważny dylemat, czy odpowiedniejszą reakcją jest śmiech, czy płacz.

"W dżungli życia" to dziwna mieszanka. Zaczyna się częścią autobiograficzną, która jest jednocześnie najciekawszą i najbardziej trzymającą się kupy. Bezboleśnie przeplata się z poradnictwem, które jest wprawdzie odrobinę infantylne i  jest go zdecydowanie za mało na książkę, którą autorka szumnie nazywa "poradnikiem", ale jest! I ten fakt czytelnik bardzo szybko uczy się doceniać, bo w pewnym momencie wątki autobiograficzne niespodziewanie zmieniają się w niesmaczne połączenie rozwlekłego słownika, książki kucharskiej i postulatu religijnego. Że już o post scriptum nie wspomnę, bo funkcji zbioru opowiadań z pacholęcych czasów autorki nie ogarniam i chyba nie ogarnę nigdy.

I pewnie przeszłabym nad tym marnowaniem papieru beznamiętnie, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że ta książka może być niebezpieczna. Oczywiście, nie w ręku "zwykłego" czytelnika, który najprawdopodobniej wzruszy ramionami, wepchnie ją na półkę i zapomni. Tyle że pani Beata nie pisze dla ludzi mocno osadzonych w życiu, nie mających żadnych, większych problemów, tylko dla osób zaburzonych, zagubionych w świecie, desperacko szukających jakichkolwiek wzorców. Jak zareaguje na dietę wprost z peruwiańskich gór osoba na skraju anoreksji? Nie przejdzie obojętnie obok, tylko wejdzie w to, wypaczając i tak, moim zdaniem, wątpliwej wartości zasady odżywiania. A jak zareaguje na definicję głodu zaserwowaną przez autorkę? Weźmie ją do siebie i będzie czekać aż zaczną trząść jej się ręce, bo przecież taka mądra kobieta twierdzi, że dopiero to jest wyznacznikiem tego, że jesteśmy naprawdę głodni.

"W dżungli życia" zawiodło mnie i to srodze. Bezużyteczne w pełnieniu założonej funkcji (w materii papierosów, narkotyków i innych używek nie mówi nic, czego nie słyszelibyśmy średnio raz na rok od czasów podstawówki), niepokoi lekkomyślnością. Jak na osobę po anoreksji i bulimii, pani Beata prezentuje zadziwiającą niewiedzę w temacie schemacie myślenia osób zaburzonych. Nie polecam nikomu.

1/5

piątek, 20 maja 2011

1. "Les Farfocles, czyli Nasturcje i ćwoki oraz Farfocle namiętności" - Marcin Szczygielski


Poznajcie Zosię. Jeśli imię skojarzyło wam się z delikatną blondyneczką o rysach Alicji Bachleda - Curuś - Farrel, to bardzo nietrafnie, bo Zosia Szczygielskiego ma z delikatnością tyle wspólnego co ja z królową angielską. Czyli że słyszałam, że istnieje, ale jakoś żeby na własne oczy zobaczyć, to się nigdy nie złożyło.

Powracając do Zosi. Na początku nie sprawdza się w roli głównej bohaterki. Główna bohaterka powinna być stworzona do utożsamiania się lub choćby do cichego popierania, a tu lipa. Zosi nie da się popierać. Wredna, przekonana o własnej nieomylności, kopiująca toksyczne zachowania swojej matki, wciąż wyzywa swoją przyjaciółkę od idiotek, wysługuje się nią w pracy, a świeżego ex - faceta męczy głuchymi telefonami. Mimo tej posuchy w roli przykładnego bohatera głównego, nie zaprzestałam lektury, bo pan Szczygielski ma to do siebie, że pisze dobrze i już to wystarczy, żeby przez jego książki dawało się przedrzeć. I tak się przedzierałam, ale nagle, pod koniec "Nasturcji" uświadomiłam sobie, że już od dobrego kawałka czasu nie brnę, tylko przepływam nie tylko bezproblemowo, ale i ze sporą dozą przyjemności. Zosia niewiele się zmieniła, ale okazało się, że przyjaciółka faktycznie jest idiotką, a kalkowanie matki zostało zdecydowanie ograniczone. I tak, "Nasturcje" skończyłam z uśmiechem i z chęcią przewróciłam kartkę, zanurzając się w "Farfoclach namiętności".

Tutaj znów zdziwienie, bo czego jak czego, ale przemiany głównego bohatera się nie spodziewałam. I to jakiej przemiany, Kordian niech się schowa przy tym, co z Zosią zrobiła jedna, niepozorna staruszka. 500 - stronicową przygodę w warszawskim świecie mody ukończyłam już całkiem przekonana. Tak, pan Szczygielski po raz kolejny wyprodukował opowieść prawdziwą, ale przy tym wciągającą. Jak komuś bardzo zależy, to się dopatrzy morału, jak nie, to się trochę pośmieje (choć w tym względzie "Les Farfocles" "Pl - Boyowi" z pewnością nie dorówna). Na pewno miło spędzi czas. I już choćby to wystarczy, żebym mogła tę książkę szczerze polecić.

4/5